niedziela, 18 lipca 2010

Recenzja z Ruchu Muzycznego

Orpheus Britannicus w Collegium Nobilium

«Jedyna opera Henry'ego Purcella (reszta dzieł teatralnych to muzyki sceniczne tak rozbudowane, że określa się je pojęciem "semi-opery") wśród polskich melomanów popularna jest raczej dzięki dostępnym na rynku nagraniom płytowym, obecnym w katalogach wszystkich szanujących się wytwórni, niż inscenizacjom na krajowych scenach. Wystawienia "Dydony i Eneasza" dałoby się policzyć na palcach jednej ręki, nawet gdyby wliczyć wykonania koncertowe. Niespełna godzinny utwór Purcella, chwalony i doceniany przez współczesnych w chwili powstania, wyparty jednak na kilkadziesiąt lat z życia muzycznego, został przypomniany na estradach i scenach w końcu XVIII wieku. W bliższych nam czasach zgodnie uznano go za arcydzieło. "Dydona..." nie jest specjalnie kosztowna w realizacji, a stopień skomplikowania partii wokalnych nie stanowi bariery nie do pokonania przez przygotowanych artystów. Opera angielskiego kompozytora wyrasta bowiem z angielskiej tradycji gatunku maski, w której tekst mówiony, elementy tańca, pantomimy i śpiewu współistnieją w jednym spektaklu - zabawie. Dzieło wymaga jednak, szerzej rzecz biorąc, szczególnej kultury i poczucia smaku u inscenizatora. Mimo daty premiery (rok 1689, a więc rozkwit baroku), lepiej się tu sprawdza szlachetna powściągliwość niż barokowa abundantia rerum.

Pomysł, by operę Purcella zainscenizować na scenie Collegium Nobilium, w teatrze Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza, mógł się zrazu wydać karkołomny, zwłaszcza gdy notki gazetowe zapowiedziały, że obejrzymy spektakl dyplomowy studentki ostatniego roku Wydziału Reżyserii warszawskiej uczelni, a wykonawcami partii wokalnych będą studenci Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina. Natalia Kozłowska ujęła swą koncepcję rzeczowo: "Opera Purcella jest opowieścią o spotkaniu, które nie mogło się zdarzyć. Mamy tu konflikt

tragiczny w najczystszej postaci, tak jak to rozumiał Arystoteles. "Dydona i Eneasz" to opowieść o dwojgu ludzi, którzy chcieliby mieć wspólną przyszłość, ale nie mogą jej mieć. I nie dlatego, że sami ją zepsuli. (...) Oboje uwikłani są w los, czy, jak byśmy to dzisiaj powiedzieli, w politykę. Z tej sytuacji nie ma dobrego wyjścia, każda decyzja kogoś unieszczęśliwi. Z perspektywy losu, historii to postaci tragiczne. Zarazem jednak bardzo ludzkie w rozdarciu i bólu".

W gorącym czasie przedwyborczym każda wzmianka o polityce, zwłaszcza w tym kontekście, musi budzić skojarzenia bardzo doraźne, lecz inscenizatorka posłużyła się tym niebezpiecznym pojęciem jedynie deklaratywnie, unikając w swym spektaklu jakichkolwiek odniesień do współczesności. I nie uważam tego za błąd - historia tragicznie zakończonej relacji między kobietą a mężczyzną jest w swej prostocie na tyle uniwersalna, że działa na widza niezależnie od osadzenia jej w konkretnej epoce: uwspółcześnienie jest możliwe, ale nie stanowi żadnego warunku.

Skoro więc akcja tej opery może się dziać w każdym miejscu i epoce, zawierzenie kompozytorowi i libre-ciście oznacza przywołanie tradycji klasycznej - no, może z pewnymi anachronizmami i nie do końca. Stąd klasycznie prosta scenografia autorstwa Pauliny Czernek: pustą scenę zamyka ściana z dwoma otworami, głównym po środku i lewym, nieco mniejszym. Dzięki projekcjom świetlnym raz jesteśmy z bohaterami we wnętrzu pałacu Dydony, raz przed nim. Istotny element scenografii stanowi wielka płachta białego płótna, która może być ceremonialnym odzieniem Dydony, kobiercem rzuconym na leśną polanę, posłaniem kochanków, albo - zwinięta i przymocowana linami do spuszczonej z nadscenia poprzecznej belki - żaglem okrętu drużyny Eneasza. Symbolika bieli, z upływem spektaklu coraz mniej białej, jest niesłychanie prosta, co nie zmniejsza jej sugestywności.

Novum, które się doskonale sprawdziło na scenie, było zastąpienie dwu kobiecych postaci wiedźm towarzyszących czarownicy - parą elfów (które w tradycji celtyckiej są duchami przewrotnymi i groźnymi) w interpretacji dwóch kontratenorów. Partia czarownicy została w inscenizacji Natalii Kozłowskiej zaśpiewana przez mezzosopran, choć w tradycji mieści się również obsadzanie w tej roli kontratenora. Elfy, niesłychanie dynamiczne, poruszają się po scenie zwierzęcymi, szarpanymi ruchami, wchodząc w żywiołowe (jak sądzę, w pewnej części improwizowane) interakcje z otoczeniem. Scena wybierania stroju dla elfa, który ma przed Eneaszem udać boga Merkurego, wieszcząc mu rzekomy rozkaz, jest zabawnym epizodem, wyraźnie podbarwionym całkiem współczesną tradycją glamu. Tunikom dworek kartagińskiej królowej odpowiadają spodnie i bluzy drużyny trojańskiej, stroje wygodne, bo przez narzucenie kaptura łatwo zmienić się mogą w odzienia postaci ze świata rządzonego przez Czarownicę.

W takiej scenerii Kozłowska prowadzi akcję czysto i czytelnie: jeśli mówić o "klasyczności" realizacji - to dzięki prostocie. Opera Purcella wydawała mi się zawsze utkana z samych "punktów węzłowych", bo wszystko, co da się w niej powiedzieć o miłości - rozkwitającej, zagrożonej, złamanej, tragicznej - musi zostać pokazane w ciągu pięćdziesięciu minut. Finałowy obraz, gdy po śmierci Dydony postaci na cichnących dźwiękach muzyki pojedynczo opuszczają ciemniejącą scenę, nie jest może oryginalny, ale poruszający - i efektownie kończy spektakl.

Dla reżyserki był to pierwszy skok na tak głęboką wodę, przed poważną karierą zawodową, której życzę jej szczerze. Ale nie odniosłaby sukcesu, gdyby zawiedli śpiewacy - realizatorzy jej koncepcji scenicznych. Absolwenci warszawskiej uczelni mają duże możliwości zabłysnąć na estradzie koncertowej jeszcze w czasie studiów i, jak można się przekonać choćby z internetowego dossier, z możliwości tych korzystają: występują jako wykonawcy pieśni na wielu festiwalach muzycznych lub współpracują z zespołami muzyki dawnej. Zapewne dzięki obyciu estradowemu o żadnym z interpretatorów partii solowych w tej Dydonie nie mogę powiedzieć, że nie umie wykończyć i zaokrąglić frazy. Uderzyło mnie dobre przygotowanie muzyczne wykonawczyń w obu obsadach (zdecydowałem się bowiem obejrzeć jednego dnia obie premiery, w których zmienione zostały tylko wykonawczynie ról Dydony, Belindy i Drugiej Damy). Oczywiście sama barwa głosu mogła mi się podobać bardziej lub mniej: zwróciłem uwagę na ładny i dobrze ustawiony sopran Barbary Zamek-Gliszczyńskiej (klasa prof. Bożeny Betley) w partii tytułowej pierwszej obsady - nawet, biorąc pod uwagę zachwianie w finałowym monologu. Kreująca tę samą rolę Elżbieta Izdebska ma również interesujący głos o nieco mniej głębokiej emisji. Świetną Belindą w pierwszej obsadzie była Ewelina Siedlecka, w drugiej nie gorszą Natalia Kawałek. Subretkowy głos Joanny Freszel sugestywnie zabrzmiał w opowiadaniu o śmierci Akteona w drugim akcie. Aleksandra Klimczak (Druga Dama w późniejszym spektaklu) imponowała zestrojeniem barwy głosu i rodzaju emisji z Natalią Kawałek.

W superlatywach mogę mówić o Katarzynie Otczyk - obdarzonej bogatym mezzosopranem władczej Czarownicy i o wspomnianych już kon-tratenorach: Michał Sławecki z klasy Artura Stefanowicza (znany szerokiej publiczności telewizyjnej z programu "Mam talent") i Jakub Józef Orliński okazali się sprawni tak wokalnie, jak aktorsko, imponując przy tym kondycją. Dziesięcioosobowy chór, pełniący w dziele Purcella poważną rolę, był instrumentem dobrze zestrojonym; na wyróżnienie zasługuje oczywiście śpiewający w nim Andrzej Klepacki, który pokazał swój talent sceniczny w epizodzie Żeglarza.

Eneasza zostawiłem na koniec -mam z nim, przyznaję, pewien kłopot. Łukasz Hajduczenia, śpiewak, o którym zapewne niebawem usłyszymy, obdarzony jest pięknym w barwie, dźwięcznym barytonem, wyszkolonym przez prof Jerzego Knetiga. Młody artysta dysponuje przy tym dobrymi warunkami scenicznymi, ale... we współczesnym teatrze operowym to nie wystarczy! Może należałoby, mając taki talent, zainwestować w dodatkowe zajęcia z gry aktorskiej, co pozwoliłoby uprawdopodobnić kreowane przez siebie postacie? W partii Eneasza Hajduczenia podobał się bardzo, w roli wodza Trojan znacznie mniej. Być może reżyserka spektaklu powinna jeszcze doszlifować tę postać.

Zasługą Lilianny Stawarz było opracowanie muzyczne przedstawienia - prowadziła od klawesynu kilkuosobowy barokowy zespół instrumentalny. Usłyszeliśmy autentycznego Purcella, obejrzeliśmy udaną inscenizację, która - w takich lub innych konfiguracjach wokalnych - powinna jak najdłużej potwierdzać dobrą współpracę dwu warszawskich uczelni artystycznych.»

"Orpheus Britannicus w Collegium Nobilium"
Lech Koziński
Ruch Muzyczny nr 14/11.07
14-07-2010

0 komentarze:

Prześlij komentarz